Od ponad 30 lat towarzyszy umierającym. Wyjaśnia, jak umiera człowiek
- Jeśli mówimy o jakości życia, porozmawiajmy też o jakości umierania. Szczerze, rzeczowo, spokojnie - apeluje dr Teresa Weber-Lipiec, anestezjolożka i lekarka medycyny paliatywnej, nauczycielka akademicka, która na co dzień pracuje w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie, gdzie od ponad 30 lat towarzyszy ludziom umierającym. Interii Zdrowie wyjaśnia, po czym poznać, że nadchodzi koniec, oraz czego można nauczyć się obcując ze śmiercią.
- W przeszłości śmierć była postrzegana jako naturalna część życia, a umieranie odbywało się w domu, w obecności rodziny i bliskich. Obecnie śmierć została "wypchnięta" z codziennego życia - najczęściej następuje w szpitalu, z dala od rodziny.
- Osoby z silnym życiem duchowym, niezależnie od wyznania, często lepiej radzą sobie z procesem umierania.
- Sama śmierć, choć trudna, może stać się momentem głębokiego spokoju i duchowego wzbogacenia dla umierającego oraz jego rodziny.
Maria Mazurek: Czy umieramy inaczej niż kiedyś?
Dr Teresa Weber-Lipiec, anestezjolożka i lekarka medycyny paliatywnej: Przede wszystkim inaczej niż kiedyś myślimy o śmierci. Przestaliśmy ją traktować jako naturalny element życia. Ilu z nas ma dzisiaj doświadczenie trwania przy umierającej osobie? Trzymania jej za rękę? A dawniej przy łóżku umierającego gromadzili się wszyscy domownicy. Również dzieci i zwierzęta domowe. Osobę w stanie agonii odwiedzali dalsi krewni, sąsiedzi, znajomi. W takim domu panował tłok. Ale nie było tam jednej osoby: lekarza.
Dlaczego?
- Kiedyś lekarz, stwierdzając, że nadchodzi kres, nie zajmował się już pacjentem - informował tylko rodzinę, że koniec jest blisko. Śmierć uważano za sprawę Boga. Dzisiaj zazwyczaj umieramy w szpitalach, podłączeni do rurek, otoczeni przez lekarzy i pielęgniarki. Za to zazwyczaj nie ma przy nas najbliższych - w szpitalnych warunkach jest to mocno utrudnione.
- Mało kto rozmawia ze swoją rodziną o śmierci. Mało kto informuje bliskich, jak wyobraża sobie proces odchodzenia: czy wołałby, żeby stało się to w domu, czy w szpitalu, czy godzi się na nadzwyczajne terapie, czy chce przed śmiercią przyjąć sakramenty. Jakby uczynienie ze śmierci tematu tabu miało nas przed nią ustrzec. A przecież ona czeka każdego z nas. Czy nie lepiej ją oswajać i, na ile to możliwe, starać się na nią przygotować? Zachęcam każdego - bez względu na wiek i stan zdrowia, bo nikt z nas nie wie, ile będzie żył - aby odbył z najbliższymi rzeczową, spokojną rozmowę o śmierci.
Pani taką odbyła?
- Oczywiście. Przekazałam najbliższym wszystkie wskazówki. Wiedzą, jak chciałabym umrzeć, na co się godzę, na co nie, na czym mi zależy.
Jak więc chce pani umrzeć?
- W domu, powoli zasypiając w otoczeniu bliskich. Oczywiście nie mam żadnej gwarancji, że będzie to możliwe - w życiu niekoniecznie jest tak, jak sobie zaplanujemy. Natomiast nawet jeśli wydarzy się coś nieoczekiwanego, nie chcę być sztucznie podtrzymywana przy życiu: podłączana do respiratora, wielokrotnie reanimowana czy żywiona pozajelitowo. Jako lekarka medycyny paliatywnej towarzyszę umierającym od ponad 30 lat. Miałam pod swoją opiekę tysiące pacjentów. W medycynie paliatywnej jest prosta zasada: umierającemu człowiekowi, w tej nienormalnej dla niego sytuacji (bo własna śmierć zawsze jest abstrakcyjna, dziwna, nienaturalna) powinniśmy dać maksimum normalności i bezpieczeństwa: spokojne otoczenie (najlepiej domowe, ale to nie zawsze jest możliwe), spokojny sen i nasze towarzystwo. Być przy nich.
Być - i co jeszcze?
- Mówić, że ich kochamy. Że są ważni. Głaskać. Trzymać za ręce. Ostatnimi zmysłami, które działają przed śmiercią, jest słuch i dotyk. Gdy umierał mój tata, podałam mu leki nasenne i wzięłam za rękę. Ściskał moją dłoń, dopóki nie zasnął. Odszedł tak, jak chciał. We śnie, spokojnie. Ale wcześniej niepotrzebnie bardzo cierpiał - chorował na raka, miał ogromne bóle, niedrożność jelit. Byłam wtedy anestezjologiem na intensywnej terapii, nie zajmowałam się jeszcze medycyną paliatywną. Żegnając tatę, obiecałam sobie, że jego śmierć - czy raczej poprzedzające ją cierpienie - nie pójdą na marne. Dlatego zajęłam się medycyną paliatywną.
Która jest uważana za taką smutną specjalizację.
- Dlaczego?
Bo nie daje nadziei.
- Na wyzdrowienie - nie. Ale daje nadzieję na jego wydłużenie i - co ważniejsze - na to, żeby ten czas, który nam pozostał, przeżyć w komforcie. Dużo mówimy o jakości życia, ale mało - o jakości umierania.
Co pani rozumie przez wysoką jakość umierania?
- To, że pacjent nie cierpi. Że go nie boli. Że nie ma mdłości. Że się nie dusi. Nie cierpi na bezsenność.
Medycyna jest w stanie to zaoferować?
Tak. Medycyna paliatywna radzi sobie z tymi wszystkimi aspektami. Mamy wspaniałe leki, które są w stanie uśmierzyć wszystkie fizyczne dolegliwości. Ale przecież cierpi nie tylko ciało. "Pallium" z łaciny oznacza płaszcz. Medycyna paliatywna ma otoczyć takim ochronnym płaszczem człowieka jako całość. Zadbać o zlikwidowanie cierpienia fizycznego, ale też zapewnić wsparcie psychiczne - jemu i jego rodzinie. Inne specjalizacje medycyny traktują śmierć pacjenta jako rodzaj porażki, dlatego do końca - często za długo - "walczą" o jego życie, oferując kolejne nadzwyczajne terapie. Medycyna paliatywna nie walczy z tym, co nieuniknione - do pewnego stopnia jest w stanie przedłużyć długość życia, ale przede wszystkim zwiększa jego jakość. Pozwala godnie odejść. Jeśli spojrzymy na umieranie w taki sposób, może okazać się, że ono potrafi być na swój sposób pięknym, wzbogacającym rodzinę doświadczeniem.
Najpierw jednak trzeba poinformować pacjenta i jego rodzinę, że tego życia nie da się już uratować. Jak się mówi: pan umiera?
- Wprost. Bez używania specjalistycznego języka, bez unikania słów "umieranie" czy "śmierć", ale też - z empatią i wrażliwością. Rozmawiam z pacjentem o jego stanie, wyczerpująco odpowiadam na pytania i szczerze informuję, że nie da się go uratować. Mówię: zaczął się czas umierania, nie jesteśmy w stanie go odwrócić, ale możemy go spowolnić, uśmierzyć ból, do wyboru mamy takie i takie możliwości. Tak to się odbywa. Z niektórymi pacjentami, jeśli podejdziemy do nich empatycznie, da się przeprowadzić niesamowite rozmowy o umieraniu.
Po czym właściwie poznajemy, że pacjenta nie da się już uratować? Skąd pani wie, że rozpoczął się czas umierania?
- To widać po wskaźnikach biochemicznych. Nie mówię oczywiście o śmierci w konsekwencji wypadków czy innych nagłych zdarzeń, ale na przykład w chorobach nowotworowych jesteśmy w stanie zauważyć, że pacjentowi nie zostało wiele czasu. My to w dużej mierze obserwujemy po wynikach badań krwi. Każdy nowotwór produkuje substancje wyniszczające cały organizm i doprowadzające do bardzo dużych zmian metabolicznych. Po podwyższonym poziomie enzymu dehydrogenazy mleczanowej widzimy, że w organizmie pacjenta dochodzi do rozpadu komórek. Niski poziom albumin oznacza z kolei, że pojawiają się obrzęki. W wynikach krwi widzimy też parametry niewydolności wątroby i nerek.
Ile czasu zostało takiemu pacjentowi?
- Prawdopodobnie kilka tygodni. Jeśli pacjent przebywa w szpitalu, to na tym etapie informujemy jego bliskich, że to prawdopodobnie ostatnia możliwość, aby wziąć go na weekend do domu. Pożegnać się, spędzić z nim trochę czasu, świadomie i szczerze porozmawiać. To zazwyczaj ostatni moment, w którym pacjent jest w pełni świadomy, obecny.
A potem?
- Potem stopniowo wycofuje się z tego świata. Coraz mniej interesuje go to, co wokół, ma coraz mniej siły, coraz więcej śpi. Kilka dni przed śmiercią zapada mu się twarz i język (to wynik spadku napięcia mięśniowego), pojawia się charakterystyczna bruzda pod nosem. Chory nie jest w stanie wykrztuszać wydzieliny, więc dochodzi do rzężenia przedśmiertnego (wtedy podajemy leki rozpuszczające wydzielinę i tak kładziemy pacjenta, by ułatwić mu oddychanie).
Około pięciu godzin przed śmiercią dochodzi do centralizacji krążenia. Krew dociera już tylko do najważniejszych organów, więc umierającemu sinieją place. Po kolejnych dwóch godzinach przestaje być wyczuwalne tętno na tętnicy promieniowej. Człowiek oddycha ciężko, coraz wolniej, odstępy między kolejnymi wdechami robią się coraz dłuższe, trwają po kilkadziesiąt sekund. Aż w końcu przychodzi czas na ten ostatni oddech.
Czy ludzie religijni są bardziej pogodzeni ze śmiercią? Jest im łatwiej?
Zależy, co pani rozumie przez bycie "religijnym". Można nie być wyznawcą żadnej religii, ale akceptować istnienie czegoś, co jest potężniejsze od nas. Siły wyższej. Natury. Boga. Ludzie, którzy mają ten rodzaj wiary, życia duchowego - jakkolwiek by go nie nazywali i nie tłumaczyli - odchodzą spokojniej. Ale też z moich obserwacji wynika, że w obliczu śmierci praktycznie nie ma osób niewierzących. Doświadczenie odchodzenia budzi w człowieku duchowość.
Czego nauczyło panią obcowanie z umierającymi?
- Doceniania życia. Znajdowania małych radości: z tego, że dzisiaj świeci słońce, że mogę napić się kawy z przyjaciółką, że odwiedzi mnie wnuczka. Czasem przez całe życie gdzieś gonimy, ciągle wyznaczamy sobie cele, mamy silne ambicje. Zdobywamy kolejne posady i dobra materialne. Tylko tak naprawdę żadna z tych rzeczy ostatecznie nie ma większego znaczenia. W życiu ważne jest samo życie. Tu i teraz, każdego dnia.
CZYTAJ TAKŻE:
Tyle powinna trwać żałoba. W trakcie jej przeżywania pamiętaj o dwóch rzeczach
To chandra, depresja czy może coś innego? Czy istnieją badania na depresję?
Do psychiatry nie trzeba skierowania. Udaj się w tych siedmiu przypadkach