Martyna Harland o kryzysie męskości. Powodów, by wywrócić życie do góry nogami może być wiele
- Kryzys wieku średniego może powalić nas na łopatki. Przykładem może być Lester Burnham, główny bohater filmu "American Beauty", który rzucił pracę, zaczął o siebie dbać, zauroczył się w młodziutkiej koleżance córki. Z takiego mężczyzny łatwo się śmiać, ale tak naprawdę takie sytuacje są niesamowicie smutne, bo pokazują, że życie, które ktoś wiódł wcześniej, nie dawało spełnienia - mówi Martyna Harland, psycholożka, absolwentka Warszawskiej Akademii Filmowej, autorka projektu "Filmoterapia".
Katarzyna Pruszkowska: Mamy rozmawiać o kryzysie męskości. Jeszcze zanim zdążyłam włączyć mikrofon, wspomniała pani, że to niebezpieczny temat. Dlaczego?
Martyna Harland: - Zgadza się, niebezpieczny, i to podwójnie. Po pierwsze dlatego, że mają rozmawiać dwie kobiety. Ktoś może więc zastanawiać się, dlaczego akurat my miałybyśmy wypowiadać się o męskości i zmianach, które od kilku dekad zachodzą w "męskim" świecie. Znam to z doświadczenia, bo takie głosy pojawiały się także po książce "No, bez jaj. Rozmowy o męskości", którą napisałam wspólnie z Jackiem Masłowskim, psychoterapeutą, założycielem Fundacji Masculinum. Drugim zaś powodem jest to, że część kobiet może wywrócić oczami i skomentować naszą rozmowę mniej więcej tak: "acha, czyli znowu mamy zajmować się tymi biednymi mężczyznami, jakbyśmy nie miały swoich problemów". Wchodzimy więc między te dwa pociski z nadzieją, że uda nam się jakoś zgrabnie między nimi poruszać i może nawet powiedzieć coś mądrego.
No dobrze, to zaczynamy - czy rzeczywiście istnieje coś takiego jak "kryzys męskości" czy mamy do czynienia z jakimś terminem-wydmuszką lub skrótem myślowym?
- Sądzę, że istnieje i rozumiem go jako pewną zmianę, która zachodzi już od wielu lat. Zmianę, która zakłada, że stare wzorce życia i myślenia są już nieaktualne, więc mężczyźni muszą sobie odpowiedzieć na kilka pytań. Na przykład: kim jestem w relacji z partnerką? Jak postrzegam role w związku - co należy do jej, a co do moich obowiązków? Czy te obowiązki powinny być przypisane do płci, czy można podzielić je inaczej, choćby biorąc pod uwagę to, jakie zobowiązania mają partnerzy poza domem? Na tym jednak nie koniec, bo warto również zastanowić się, jakie są moje potrzeby, co mnie cieszy, a co stresuje, czy pozwalam sobie czuć emocje, czy spycham je w głąb siebie. To proces, który w przypadku kobiet trwa już wiele lat, a który przecież również zaczął się od kryzysu i zakwestionowania tradycyjnych społecznych, ról jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku. Celowo wspominam o emocjach, bo wiem, że w przypadku wielu mężczyzn to duży temat związany z wieloma przekonaniami - od klasycznego już "mężczyźni nie płaczą" przez "mężczyzna musi być zawsze silny", aż na "prawdziwy facet nie okazuje emocji" kończąc.
Właśnie sobie przypomniałam, że jeden z moich dobrych znajomych powiedział mi kiedyś, że uczy się rozmawiać o emocjach, ale póki co wychodzi mu tylko z kobietami. Z mężczyznami - w jego przypadku z bratem i przyjaciółmi, było znacznie gorzej.
- Myślę, że nie ma w tym nic dziwnego, w tym sensie, że kobietom zazwyczaj rzeczywiście łatwiej przychodzi mówienie o emocjach. Jednak sądzę, że nie wynika to z jakichś szczególnych predyspozycji, ale z wypracowanych umiejętności. Proszę zobaczyć, dziewczynki od maleńkości mogą wyrażać takie emocje jak smutek, rozpacz, rozczarowanie - na przykład poprzez łzy. Jeśli miałabym pozwolić sobie na generalizację, powiedziałabym, że dziewczynkom wolno się smucić, a chłopcom - złościć. Oni potem niosą ze sobą tę naukę i z czasem okazuje się, że nawet jeśli chcieliby pogadać o emocjach, zwyczajnie nie wiedzą, jak.
- Myślę więc, że pani znajomy odrobił już kilka lekcji, jednak nie spotkał na swojej drodze mężczyzny, który był w podobnym miejscu. Co nie znaczy, że takich nie ma; są i jest ich coraz więcej. Przyszło mi jeszcze do głowy, że na postrzeganie męskości niebagatelny wpływ mamy my - kobiety. To znaczy mężczyźni przyjmują za swoje cechy, które uważamy za atrakcyjne - takim archetypem może być "czuły barbarzyńca": silny, wiecznie opanowany, opiekuńczy, bez żadnej słabości. A zmiana, o której wspomniałam, polega na tym, żeby pozwolić mężczyznom na to, by stworzyli dla siebie swoje własne definicje i bez lęku przed osądem wyszli z nimi do świata. Bo przecież nie chodzi o to, żeby się komuś przypodobać, ale żeby samemu ze sobą dobrze żyć.
W tym kontekście przychodzi mi do głowy jeszcze kryzys wieku średniego i lekceważącymi uśmiechami w rodzaju: "Zaczął chodzić na siłownię, wymienił garderobę i kupił motor. To pewnie ten, no wiesz, kryzys wieku średniego".
- Nie przeczę, że na poziomie jednostek te dwa zjawiska mogą mieć ze sobą związek. Ale nie bez przyczyny, ponieważ nasze życie generalnie składa się w następujących po sobie kryzysów nazywanych rozwojowymi. Ich zadaniem jest to, byśmy przeszli proces indywidualizacji, potrafili funkcjonować jako autonomiczne jednostki, zbudowali własną tożsamość. Jeśli jednak pozytywnie ich nie przejdziemy, to kryzys wieku średniego powali nas na łopatki. Przykładem może być Lester Burnham, główny bohater filmu "American Beauty", który rzucił pracę, zaczął o siebie dbać, zauroczył się w młodziutkiej koleżance córki. Z takiego mężczyzny łatwo się śmiać, ale tak naprawdę takie sytuacje są niesamowicie smutne, bo pokazują, że życie, które ktoś wiódł wcześniej, nie dawało spełnienia. Dla mnie dobrą metaforą kryzysu wieku średniego jest roślina, której coraz bardziej brakuje wody. W końcu uschnie. Dla człowieka tą "wodą" może być wiele rzeczy - poczucie spełnienia, czy bezpieczeństwa, zadowolenie, radość. I, tak samo, jak w przypadku roślin - bez nich powoli więdniemy.
- Kiedy ktoś przeprowadza uczciwy bilans połowy życia i orientuje się, że zbudował je wokół cudzych oczekiwań, zmiana może być początkowo chaotyczna i gwałtowna. Ale czy z tego powodu powinno się ją lekceważyć?
Przyszło mi do głowy, że być może istnieje związek między radykalnością zmian a poczuciem niezadowolenia z życia.
- Jak najbardziej, choć myślę, że powodów tzw. "wywracania życia do góry nogami" może być wiele. Jednak niezależnie od nich, bardzo ważne pytanie brzmi: "co dalej?". Wiem już, że życie nie wygląda tak, jakbym chciał, ale co zrobić, by je "poprawić"? Znam ludzi, których ta konstatacja absolutnie przeraża, bo są przekonani, że teraz czeka ich tylko orka na ugorze, wiele lat w terapii albo porzucenie ulubionych książek na rzecz poradników self-help. Trochę oczywiście przesadzam, ale ludzie generalnie mają taką intuicję, że skoro już widzą, co nie działa, powinnni coś zmienić. Ja uważam, że na początku nie trzeba od razu zapisywać się na terapię, ale można zacząć od zafundowania sobie filmoterapii, której jestem wielką zwolenniczką.
Na czym polega ten rodzaj terapii?
- Od razu wyjaśnię, że to nie jest oddzielny nurt, jak np. terapia poznawczo-behawioralna czy psychodynamiczna i można ją wykorzystywać niezależnie od podejścia. W pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że filmoterapia traktuje film jako narzędzie do tego, by przyjrzeć się różnym tematom. Można to robić w gabinecie i faktycznie, znam terapeutów, którzy zalecają pacjentom oglądanie konkretnych filmów. Ja sama tak robię - "rozkładam" filmy na sceny, na emocje, by dopasować je pod kątem konkretnych tematów. Nie tylko w gabinecie, ale także na mojej stronie internetowej Filmoterapia, w magazynach, z którymi współpracuję czy w rozmowach z Grażyną Torbicką i psychoterapeutami. Taką terapię można oczywiście zafundować sobie samemu, bez konieczności kontaktu z terapeutą.
- Warto pamiętać, że filmy należy traktować wyłącznie jako inspiracje i katalizatory emocji; nie trzeba szukać produkcji, które opowiadają historię jak najbardziej zbliżoną do naszej. Najważniejsze, żeby film nas poruszał - jeśli tak się nie stanie, nie ma on dla nas wartości terapeutycznej. Tu nie chodzi o estetykę czy modę. Film ma nas wkurzyć, zirytować, zachwycić. Ma nam pomóc otworzyć się na inne perspektywy, zobaczyć inne możliwe wersje rozmaitych sytuacji. Filmy mogą także pomóc nam odkryć ukryte przekonania, bo łączy poziom świadomy z podświadomością. A to już pierwszy krok do tego, by poddać je świadomemu namysłowi.
Czyli oglądamy historie innych, ale się w nich przeglądamy. Nawet, jeśli pozornie nie mamy z życiem bohaterów i ich wyborami za wiele wspólnego.
- Tak, dokładnie. Od razu może dodam, że filmy mogą nas "otworzyć", ale nie wyleczą z zaburzeń czy chorób psychicznych. Nie o to chodzi. Mogą jednak zacząć pewne procesy, które, jeśli okażą się za trudne, warto kontynuować już na terapii. Sama znam wiele takich przykładów, kiedy ktoś latami uciekał od jakiegoś tematu, celowo spychał go do podświadomości - co oczywiście nie sprawia, że coś znika, bo mogą pojawić się, np. objawy psychosomatyczne, ale powiedzmy, że ktoś nie musi stawać z czymś oko w oko. Aż nagle jakiś film, scena czy dialog sprawiają, że dłużej już nie można udawać, że czegoś nie ma. Bo pojawia się emocja, której już nie da rady ignorować.
- Celowo wspominam o emocjach, bo do dobrego życia potrzebujemy nie tylko umiejętności ich rozpoznawania i nazywania, ale także tego, by móc ich doświadczać. Nie ignorować, nie za-pracowywać, zajadać, zagadywać. Jak już mówiłam - kobiety nie powinny się złościć, więc często złość tłumią, a mężczyźni - smucić. Ale dlaczego nie? Złość, smutek czy rozczarowanie nie zrobią nam krzywdy, za to pokażą wiele o tym, co dzieje się w naszym wnętrzu. Jeszcze inną umiejętnością jest wyrażanie emocji. Od pewnego czasu obserwuję, że mężczyźni, którzy przez lata siedzieli w metaforycznych skorupach, jak, dajmy na to, pancerniki, próbując uwolnić się od tych ograniczeń, popadają w przesadę. To znaczy - wcześniej nie mówili o emocjach wcale, a teraz zaczynają "wywalać" wszystko bez filtrów i kontroli. No bo przecież świat tak bardzo teraz zachęca do dzielenia się swoimi emocjami! Dobrze ilustruje to scena z serialu "Fleabag", w której kilku mężczyzn, uczestników męskiego kręgu, siedzi przed sztuczną lalką wielkości żywej kobiety i obrzuca ją wyzwiskami. Widzę to jako początek drogi, ale taka sytuacja nie powinna trwać w nieskończoność, bo zdrowe wyrażanie emocji nie prowadzi do tego, że kogoś celowo ranimy czy obrażamy.
Celowo dopytuję o filmy, ponieważ od dłuższego już czasu zdarza mi się słyszeć komentarze kobiet w stylu: "on nic tylko siedzi przed tym telewizorem, albo gra, albo ogląda. No przecież to nie jest zdrowe. Przecież problem trzeba przegadać, a nie go tłumić w sobie".
- Myślę, że sporo tutaj oceny, bo tak naprawdę sami często mamy niewielki wpływ na to, jak radzimy sobie z samoregulacją. To znaczy - możemy sobie wypracować zdrowe sposoby, znajdzie się też grupa szczęśliwców, która wyniosła je z domu. Jednak naprawdę wielu, wielu ludzi, nie tylko mężczyzn, robi, co może, żeby jakoś sobie poradzić, kiedy życie zwala im się na głowę. Ktoś może myśleć, że lepiej przepłynąć 10 długości basenu niż przez kilka godzin oglądać filmy. Ktoś inny - że lepie poświecić na oglądanie cały weekend, niż sięgnąć po alkohol. Tymczasem rozmawiałam kiedyś o tym z terapeutką Ewą Woydłło i powiedziała mi, że dla wielu jej pacjentów alkohol był tym, co na jakimś etapie pomogło im przetrwać. W takim sensie, że gdyby nie pili, to problem, z którym musieli się zmierzyć, pokonałby ich. A warto podkreślić, że jej nieżyjący już mąż miał kiedyś problem z alkoholem. Dlatego sądzę, że takie wartościowanie metod samoregulacji nie ma sensu - ważne, żeby wiedzieć, kiedy trzeba powiedzieć "stop" i wrócić do rzeczywistości.
- Natomiast jeśli miałabym spojrzeć na to zjawisko w kontekście filmoterapii, to wprowadziłabym takie rozróżnienie: filmoterapia polega na uważnym oglądaniu filmu czy serialu, któremu towarzyszy potem refleksja. Jeśli jednak kładziemy się na kanapie i oglądamy jeden odcinek za drugim, to możemy mieć do czynienia raczej z unikaniem myślenia i czucia, podobnie jak podczas scrollowania social mediów. Pierwsze zajęcie nas w jakiś sposób pobudza, drugie sprawia, że jesteśmy jak odrętwiali, odłączeni.
Przyznam, że kiedy słyszę "mężczyźni powinni..." i po wielokropku następuje wyliczenie zachowań charakterystycznych dla kobiet - jak "... wyrazić emocje", "... wygadać się przyjacielowi" etc. myślę sobie: a może my po prostu chcemy, żeby ci mężczyźni zachowywali się jak my.
- Oczywiście, że rozmawianie o emocjach jest ważne i poprawia jakość życia, ale to nie znaczy, że jest jedyną metodą radzenia sobie z problemami. Naprawdę nie można zmusić drugiego człowieka, żeby zachowywał się zgodnie z naszymi przewidywaniami, oczekiwaniami i chęciami. Na przykład w filmie "Zła nie ma" główny bohater, Holger Olsen, zostawił partnerkę w obcym mieście i poszedł na wojnę. Pod jego nieobecność ta zgwałcona i urodziła syna. Wiem, że wielu widzów krytykowało Olsena za to, że się zaciągnął do armii; woleliby, żeby został w mieście i ochronił bliską kobietę. Jednak ja wyobrażam sobie, że dziś wielu mężczyzn także ma swoje wojny do przeżycia. Jasne, pewnie nie tak spektakularne, ale np. wymagające podejmowania trudnych decyzji. Być może chodzi o wymagające prace, które zabierają czas na życie rodzinne, marzenia, których spełnianie ma wysoką cenę. Każdy z nas, niezależnie od płci, z czymś się mierzy i przyspieszanie tego procesu naprawdę nie ma sensu. Z mojego doświadczenia wynika, że wieczne narzekanie, dawanie dobrych rad czy krytyka na niewiele się zdadzą. Większą moc może mieć właśnie film, bo w chwili, być może niespodziewanej, otwartości, może pomóc bezpiecznie poruszać się po tym wewnętrznym świecie i zobaczyć iluzje, którymi żyjemy.
Ciekawe, bo sądziłam, że nie możemy tego zrobić samodzielnie.
- No cóż, nie da się ukryć, że żyjemy w świecie, w którym terapie stały się "modne". Nie twierdzę, że to źle, bo są zaburzenia czy historie życiowe, z którymi trudno poradzić sobie samemu. Ale jednocześnie jestem zdania, że nie w każdej sytuacji potrzebujemy tego rodzaju fachowego wsparcia. Powiem więcej - nie zawsze potrzebujemy nawet przyjaciela czy członka rodziny, które będzie próbował nas "oświecić" na siłę mówiąc "Oj, Martynko, ty chyba przed czymś uciekasz, czegoś nie możesz zaakceptować". No bo jaka będzie moja pierwsza reakcja? W moim przypadku byłaby to kontra, bunt i zaprzeczenie, a coś mi się zdaje, że nie tylko mnie towarzyszyłyby takie emocje. Natomiast kiedy jestem sama w kinie, jest cicho, jestem z dala od domu czy pracy, wtedy to spotkanie ze sobą i urealnienie siebie mogą wydarzyć się niejako "same". Jakaś scena wywoła we mnie emocje, poruszy jakąś strunę, a jeśli będę gotowa, pójdę za tym poruszeniem i może odkryję w sobie coś nowego lub dawno zakopanego.
Dużą część naszej rozmowy poświęciłyśmy filmom, ale na zakończenie chciałam zapytać o wspomniane męskie kręgi - czy w kontekście wspierania się w radzeniu sobie z kryzysami mają sens?
- Ja uważam, że tak, szczególnie obserwując działania Fundacji Masculinium zajmującej się wsparciem psychologicznym mężczyzn . Po pierwsze, taka grupa, o ile panuje w niej bezpieczna atmosfera i szczerość, pozwala wyrażać emocje i nie "wywalać" wszystkiego na partnerkę czy rodzinę. A to się zdarza, kiedy dopiero odzyskujemy kontakt z emocjami. Po drugie, mężczyźni mogą wymienić się charakterystycznymi dla nich doświadczeniami, na przykład relacjami z własnymi ojcami czy synami. Naprawdę ojcostwo sprzed kilku dekad bardzo różniło się od współczesnego, a pałeczka traumy jest przekazywana, dopóki nie uświadomimy sobie tego, co się stało. Ktoś, kto sam to zrobił może być większym wsparciem niż nawet najbardziej zaangażowana żona. Po trzecie, taka grupa może motywować do zmian, wspierać, dopingować. Wyobrażam sobie, że to może dawać wielką satysfakcję, kiedy po trudnym tygodniu mężczyzna może powiedzieć i o tym, co mu się udało, i o tym, co schrzanił - wiedząc, ze tu nikt nie wpadnie w panikę ani nie zacznie mu prawić morałów. Myślę, że w czasach, kiedy jako społeczeństwo coraz bardziej się atomizujemy, stworzenie bezpiecznej grupy może być źródłem siły. A to jest potrzebne nam wszystkim - i mężczyznom, i kobietom.
CZYTAJ TAKŻE:
W czasie kłótni nagle zapada cisza. Kto stosuje i jakie mogą być tego skutki?
Efekt utopionych kosztów. Inwestowanie uczuć i energii, które nigdy się nie zwrócą
Miliony myśli, zapominalstwo albo hiperfokus. Jak naprawdę działają mózgi osób z ADHD?