Jak zrujnować sobie zdrowie w Wielki Tydzień [FELIETON]
Święta są każdego roku i każdego roku czas przygotowań do nich wygląda tak samo – tak samo daje nam w kość. W Wielką Sobotę maszerujemy do kościoła z koszyczkiem wypchanym po brzegi, w Wielkanoc zasiadamy do stołu i raczymy się wszystkim tym, co w pocie czoła przygotowaliśmy dla siebie i rodziny, a w Poniedziałek Wielkanocny oblewamy się wodą i śmiejemy na głos udając, że nam się to podoba. Przychodzi wtorek - jemy dalej, a resztę wyrzucamy. W środę zapominamy już o całym zamęcie. I to wszystko tylko po to, żeby… no właśnie. Po co?
Wszystko zaczyna się mniej więcej w Niedzielę Palmową, kiedy tłumnie ruszamy do kościoła trzymając w rękach wielką i kolorową palmę. Rozpoczynamy Wielki Tydzień duchownego przygotowania do przeżywania męki Chrystusa i jego zmartwychwstania. Ale zanim zaczniemy przeżywać, musimy koniecznie upewnić się, czy nasza palma prezentuje się lepiej, niż palma sąsiadki. Wraz z początkiem tygodnia już wiemy, że lista rzeczy do zrobienia przed najważniejszym świętem w roku jest bardzo długa i nerwowo zastanawiamy się - czy zdążymy ze wszystkim?
Wiosenne porządki zbiegają się w czasie ze świętami, zatem to idealny czas na to, żeby wyszorować wszystkie okna, wyprać wszystkie firany i zasłony. Najczęstsze pytanie sąsiadki? "Okna już myłaś?" - więc trzeba się spieszyć, by odpowiedź nie zawstydziła nas samych, a sąsiadce nie dała tej satysfakcji, kiedy będzie odpowiadała: "ja już pomyłam, firanki też uprałam". I nie ma znaczenia, czy okien mamy dwa czy dwanaście - muszą być umyte, obowiązkowo bez smug, bo w salonie pada światło prosto na okna, więc goście nie mogą zobaczyć najmniejszej smugi.
Nikt nie wie po co i dla kogo myje się te okna akurat na święta, chociaż otchłań internetu straszy, że sam Jezus Chrystus przyjdzie i sprawdzi, czy aby na pewno są czyste. Skaczemy więc jak zajączki po drabinie, przygotowujemy najładniejsze firany i zasłony, a wieczorem - bez sił stwierdzamy usprawiedliwiająco: resztę zrobię jutro. Bardzo powoli i nieświadomie dajemy się opleść mackom stresu, który na kilka najbliższych dni całkowicie zaburzy prawidłowe funkcjonowanie naszego organizmu.
W święta spotykamy się z rodziną czy przyjaciółmi, dlatego goszcząc ich w swoim domu chcemy, by czuli się komfortowo i nie wyszli od nas głodni. Stawiamy na klasyczny żurek, jajka z majonezem i koniecznie deser - mazurek, baba wielkanocna i pascha. Głos w naszej głowie podpowiada nam, że nie jest to najlepszy wybór dla naszej niedomagającej wątroby i chorego żołądka, ale jak święta to święta!
Wszystko wymaga dużej pracy, czasu ale przede wszystkim składników! Zakupy w okresie świąt to istne szaleństwo. Pierwsza nerwówka pojawia się w momencie, kiedy okazuje się, że na parkingu pod supermarketem nie ma ani jednego miejsca. ANI JEDNEGO! Trzeba okrążyć go trzy razy i bacznie wypatrywać okazji, by zaparkować.
Już w sklepie między półkami nerwowo pocieramy czoło, ponieważ skończyły się bakalie, nie ma już ani grama mąki, a jajka zostały tylko te nie z wolnego wybiegu. Majonez też został tylko w małych słoikach - trzeba byłoby wziąć kilka, a to już się nie opłaca. Czeka nas zatem podróż do kolejnego sklepu, a to zajmuje czas. Czas jest cenny, bo trzeba jeszcze przygotować zakwas na żurek. Poziom stresu niebezpiecznie rośnie, czujemy napięcie obawiając się, że nie wyrobimy się ze wszystkim, a przecież nie zjadłyśmy jeszcze śniadania, chociaż właśnie wybiło południe.
Czas przygotowań w kuchni wywołuje u nas nagły wyrzut kortozolu, zwłaszcza, kiedy trzeba ubić białko jaj na sztywną pianę - tak napisali w przepisie - a do miski wpadnie odrobina żółtka. Już na pewno ciasto się nie uda. Cała robota na marne. Zakwas na żurek też coś słabo pracował w słoiku, najpewniej mąka była zła i zepsuje całą zupę. Jeśli w międzyczasie okaże się, że skończył się majeranek - trzeba wykonać kompletnie nieplanowany kurs do sklepu, który opóźnia cały proces gotowania.
Krzątamy się nerwowo w kuchni, przeganiamy dzieci biegające pod nogami proszące o uwagę, odmierzamy składniki i doglądamy ciasta w piekarniku. To wszystko kosztuje nasz organizm ogromne pokłady energii i stresu. Jeśli mama czy teściowa proponują nam pomoc w przygotowaniach - uparcie odmawiamy. Odrzucamy pomoc, chcąc udowodnić, że jesteśmy samowystarczalne i mamy nadprzyrodzone siły.
Zwieńczeniem naszych tygodniowych starań, pracy na najwyższych obrotach i nieprzespanych nocy - jest Wielkanoc. Dzień, kiedy zdajemy sobie sprawę, że przez cały tydzień pracowałyśmy po to, by zasiadając przy świątecznym stole, wszyscy byli zadowoleni i najedzeni do syta. Cieszyli się przyjemnym, wysprzątanym otoczeniem, pochwalili nasz żurek (chociaż do samego końca czekamy w napięciu, czy na pewno posmakuje rodzinie) i podziwiali widoki za oknem. Co ważne, czystym oknem.
Przy stole omawiamy tematy bieżące związane z polityką, aktualnymi konfliktami na arenie międzynarodowej, dyskutujemy o ochronie zdrowia w Polsce. Każdy ma swoje zdanie, każdy chce przekonać tego drugiego do swojej racji - czasem słowem, czasem siłą, jeśli kieliszek z alkoholem wychyliliśmy o jeden raz za dużo. Denerwujemy się i stresujemy, szukając wyjścia, jak przywrócić miłą i spokojną atmosferę. Bo przecież są święta. Bo przecież to czas rodzinny i pełen miłości.
Nerwowo drga nam powieka, kiedy siostra wujka od strony mamy, którą ostatni raz widziałyśmy rok temu, zada pytanie na które wcale nie chcemy odpowiadać ale nie do końca wiemy, jak w elegancki sposób wymigać się od rozmowy.
Najtrudniej, jeśli rutyna przygotowań świątecznych zabija sens tych działań. Robimy wszystko odruchowo, bo tak jesteśmy nauczone, bo tak ma być. Bo okna mają być czyste, bo koszyk poświęcony i śniadanie przygotowane. I siadamy do stołu nakrytego obrusem w wielkanocne zajączki, kładąc na niego tylko jeden talerz. Bo nikt więcej przy naszym stole w tym roku nie zasiądzie. Zastanawiamy się nad swoim życiem, myślimy o tych, których straciliśmy, albo którzy sami odeszli. Czas świąteczny dla wielu ludzi jest czasem samotności, ale nie dostrzegamy ich. Za bardzo jesteśmy zajęte bieganiem między półkami za tymi rodzynkami, których potrzebujemy do paschy, a których nie było w pierwszym markecie.
Ten Wielki Tydzień w końcu mija i przychodzi czas, żeby zadać sobie pytanie: czy było warto? Czy warto było późno kłaść się spać, w tajemnicy przed rodziną po raz kolejny odnotowywać podwyższone wartości ciśnienia krwi? Czy to wszystko jest warte tego, by ze zmęczenia kręciło nam się w głowach, bo w przerwie między gotowaniem żurku a pieczeniem ciasta - zapomniałyśmy coś przegryźć?
Szaleństwo świąteczne nas pochłania, a my przez kilka dni katujemy swoje ciało hormonami stresu albo dajemy się wplątać w pułapkę myśli, które potrafią zagonić nas do najciemniejszego kąta. I chociaż w środę po świętach wszystko wróci na swoje tory, a życie będzie toczyło się jak dawniej - to okazuje się, że w ostatnim tygodniu kompletnie straciłyśmy głowy, sens świąt, a przy okazji kawałek własnego zdrowia.
CZYTAJ TAKŻE:
Do jakich przypadków najczęściej wzywamy karetki w święta?
Przyczyny chwilowych spadków nastroju
Przerażające, co Polacy robią nad świątecznym stołem. To rujnuje rodziny